Coraz częściej zamiast posiadać coś na własność, płacimy za prawo do korzystania. To wygodne, ale oznacza całkowitą zależność od dostawców różnych usług. Czy jest w tym coś złego?Jesteśmy chyba pierwszym pokoleniem, które na własne życzenie rezygnuje z własności. To dziwne, zważywszy na fakt, że do niedawna podobne hasła kojarzyły się z jakąś utopijną wizją świata i ideologicznym zaangażowaniem. Rezygnacja z posiadania dóbr doczesnych była politycznym manifestem lub deklaracją religijną.
W artykule "Mentalny skansen, czyli dlaczego leśne dziadki nie lubią Ubera?" krytykowałem ludzi, którzy nie potrafią zrozumieć, że usługi takie jak Uber, BlaBlaCar czy Airbnb są trendem, który – obojętnie, co o nim sądzimy – raczej będzie przybierał na sile. Mam jednak wrażenie, że w innych kwestiach sam jestem takim leśnym dziadkiem, a jedną z nich jest właśnie własność i związane z nią prawo do dysponowania różnymi rzeczami.Coraz częściej zmieniamy posiadanie czegoś na prawo do korzystania. Z punktu widzenia ekonomii bardzo często ma to sens: jeśli nie jeździmy często i daleko, zamiast kupować samochód lepiej korzystać z taksówek czy Ubera, albo wynająć samochód z opłatą naliczaną od przejechanego kilometra. Zamiast kupować mieszkanie – wynajmijmy je, co bardzo często jest lepszym pomysłem od kredytu na połowę życia.
Ta sama zasada obowiązuje w świecie technologii i rozrywki. Po co nam stojąca na półce, dawno ukończona gra, do której nigdy nie wrócimy? Przeczytane książki albo obejrzane filmy? Zapłacenie za czasowy dostęp do tych dóbr nie dość, że zazwyczaj jest tańsze od kupna, to nie zagraci nam mieszkania.
Równie istotny jest aspekt ekologiczny. Z punktu widzenia troski o środowisko lepiej kupić jeden samochód, który będzie intensywnie wykorzystywany przez wszystkich potrzebujących, niż kilkanaście takich pojazdów, które sumarycznie będą użytkowane z taką samą intensywnością, jak jeden pojazd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz